01 lipca 2012

Przeceny także w wyższych szkołach prywatnych


Jest jakieś podobieństwo między sromotną klęską polskiej reprezentacji w EURO 2012, a wyższym szkolnictwem prywatnym w naszym kraju. Tak trenerzy jednych, jak i drugich zespołów zamiast skupić się na właściwym doborze zawodników (kadrowiczów), na długo przed meczem święcili tryumfy, zapowiadali zwycięstwa, nawet na miarę mistrzostwa EURO 2012 (mniejsi optymiści mówili o wyjściu z eliminacyjnej grupy) i zarabiali na naiwności oraz nadziejach Polaków, czego najlepszym przykładem są fortuny z tytułu udziału naszych zawodników w reklamach, sprzedaży gadżetów, wydawnictw itp.

Po przegranej jednak przychodzi czas przecen. Tu jest pewna różnica w stosunku do szkolnictwa wyższego. Najsłabsze zespoły ofert edukacyjnych na studiach I i II stopnia oferują przeceny już przed kryzysem i przegraną, bo po upadku niewiele już mają do zaoferowania. Trudno, by młodzież lokowała swoje pieniądze w tzw. "wsp", które nie po raz pierwszy udowodniły, że co innego obiecują, a co innego ma w nich miejsce w trakcie roku akademickiego. Jedno musi zaprzeczać drugiemu, jeśli budowane jest na antywartościach, na: fałszu, hipokryzji, obłudzie, manipulacji, wciskaniu kitu, cwaniactwie, pozoranctwie, itp. Aż dziw bierze, że jeszcze niektóre osoby publiczne w kraju czy władzach wojewódzkich godzą się na obejmowanie patronatem różnego rodzaju imprez organizowanych przez upadłe w powyższym sensie "przedsiębiorstwa akademickie". Kto i co za tym stoi?

Tymczasem, jak Polska długa i szeroka, oferty przecen kuszą tegorocznych maturzystów skorzystaniem z produktów, których wartość jest przedmiotem gry rynkowej, a nie procesów akademickich. Doprawdy Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego nie ma już powodu do dumy z "tygrysiego skoku" w naszym kraju wskaźnika skolaryzacji na poziomie ISCED 5 (wg klasyfikacji International Standard Classification of Education). Im mniejszy jest popyt na studiowanie określonego kierunku, ze względu na coraz bardziej widoczny niż demograficzny, tym niższa jest cena na ten rynkowy towar. Od kilku już lat utrzymują się na naszym rynku producenci studiów, którzy oferują wykształcenie, rozumiane jako wyprzedaż dyplomów - taniej, krócej i przyjemniej, niemalże bez wysiłku. Tu popyt jest jeszcze duży, bo jak widzimy, przy coraz niższym poziomie egzaminów państwowych, o czym pisałem wczoraj, zwiększa się dzięki manipulacji władz politycznych odsetek osób nieprzygotowanych do bezpłatnego studiowania w uczelniach akademickich z prawdziwego zdarzenia (publicznych i niepublicznych).

Jedyną dla nich szansą są niskiej wymagalności wyższe szkoły prywatne, które dodatkowo jeszcze kuszą różnego rodzaju gratisami, przecenami potencjalnych klientów. Jeśli zatem student jest kupcem, to czy i dyplomami się kupczy? Producent i sprzedawca może być niekompetentny, mierny, byle wierny zasadzie "pecunia non olet", może mieć "quasi habilitację" czy za sobą kiepski doktorat (o takich mówi się: "dwie godziny hańby w czasie obrony doktoratu, ale za to kasa do końca życia"), słaby urobek publikacyjny (głównie w wydawnictwach lokalnych, uczelnianych, on-line, publicystycznych, metodycznych it.). Co oferuje rynek pracy magistrom pedagogiki z dyplomami takich "wsp"? Pracę - jak oni sami piszą - "na kasie" w hipermarkecie, sprzątanie, obsługę magazynów, rozdawanie ulotek, pracę w sekretariatach małych firm, komiwojażerkę, uslugi w "taniej" rozrywce itp.

Oczywiście, jak to na wolnym rynku bywa, są odstępstwa od tych reguł. O dojrzałości maturzystów świadczyć zatem będzie nie tylko to, co chcą studiować, ale i gdzie, w której uczelni oraz z jaką motywacją.